• Koniec niewinności

    Muszę ją uczulić na zagrożenia i dla jej dobra zburzyć bajkowy mit beztroski i bezgranicznej względem dorosłych ufności. Subtelnie wskazać nieakceptowalne zachowania, bestialskie gwałty dorosłych na dziecięcej niewinności. Nigdy nie skąpiąc córce czułości powiedzieć, że dotyk bywa zły, krzywdzący... że nikt nie ma prawa dotykać jej intymnych części ciała...

  • Prawa Murphy'ego dla rodziców

    Dopóki nie zostałam mamą, nie rozumiałam ich potęgi :) Dziś Prawa Murphy'ego pozwalają mi do macierzyństwa podejść z dystansem i uśmiechnąć się w najbardziej absurdalnej sytuacji... Bo przecież prawdopodobieństwo zdarzenia się czegoś jest odwrotnie proporcjonalne do pożądania tego zdarzenia... i rodzice, to wiedza najlepiej...

  • Wychować Chłopca

    Podobno aby "dobrze" wychować chłopca matka musi być szczęśliwa, silna, pewna siebie...

  • Cyberpacjenci Dr Google

    Już 8 mln polskich internautów poszukuje w sieci informacji na temat zdrowia, chorób i ich leczenia. Zanim odwiedzą lekarza najpierw szukają w internecie informacji o objawach, z którymi mają do czynienia

Nienawidzę placów zabaw


Przyznaję bez bicia... nienawidzę chodzić z dziećmi na plac zabaw. Traktuję to jako zło konieczne, dyskomfort macierzyństwa od wiosny do późnej jesieni ( bagatela 6-7 miesięcy)... Wolałbym już prasować , tudzież myć okna. Plac zabaw mnie irytuje, nudzi... ale moje dzieci go kochają, więc zrezygnowana, bez cienia sprzeciwu regularnie poddaję się tym jakże wyszukanym torturom...


Żeby było jasne kocham moje dzieci i lubię spędzać z nimi czas... w każdej formie, ale litości nie na placu zabaw ( no dobra lalkami tez nie lubię się bawić). Na sama myśl mnie wzdryga. Bo co ja, osoba dorosła mam tam robić? Oddawać się przymusowej socjalizacji z innymi mamami? Biegać za dziećmi i chuchać i dmuchać, strzepywać piasek z bluzeczki? Pomijam fakt, że w tygodniu plac zabaw jest punktem programu podczas powrotu do domu po pracy i marzę o tym by pójść zrobić siku, napić się herbaty i zrzucić biurowy outfit... Pomijam fakt, że na placach zabaw nie ma toalet, a Igor jak musi, to musi i dobrze jak chociaż odejdzie na bok gdy potrzeba fizjologiczna bierze górę... Pomijam.


Wyjęłabym z torebki książkę i poczytała, ale jakoś nie mogę, bo plac zabaw mnie stresuje. O ile wychodzę z założenia, że jak dziecko nie sięga do drabinek, tudzież huśtawki, to znaczy, że nie jest to atrakcja dla niego i sory gregory nie będę podsadzać, asekurować, ani wspinać się na drewniany zamek by zjechać z tobą ze zjeżdżalni ponad twój wiek i hart ducha. To jednak zerkam i kontroluję... żeby nie było, że moje dzieci panoszą się w piaskownicy czy wchodzą w konflikt z rówieśnikami... Piaskownica to pole bitwy, na placu zabaw są strefy wpływów. Nie lubię ingerować w dziecięce relacje, stoję z boku dopóki nie widzę realnego zagrożenia strat w ludziach... no niestety wyrodna matka jestem siedzę na ławce i się nie wtrącam... Wiem są rodzice satelity, sekundanci na życzenie... To nie ja , ja tak nie mam...
.

Place zabaw są dla dzieci... wiadomo... niestety ja za cudzymi dziećmi nie przepadam... albo raczej nie wiem jak je ugryźć... Moje dzieci idealne nie są... Ja idealna nie jestem... Czuję się oceniana, często mam ochotę komuś zwrócić uwagę... ale nie moje dzieci nie moja bajka, wolę przemilczeć... no chyba, że dziecku jawnie dzieje się krzywda, no to w tedy muszę... i potem żałuję że się wtrąciłam... A starsze dzieci... temat rzeka... no niby nie ma na placach plakietki z przedziałem wiekowym, ale kwiecista polszczyzna zalatująca łaciną, muzyka ze smartfona i ich małe wielkie życiowe dramaty moja córka chłonie jak gąbka... a mi ręce opadają.


Podziel się... ta fraza wywołuje u mnie skok ciśnienia...  Uważaj bo się wybrudzisz/ wywrócisz/ spocisz/... zalewa mnie fala gorąca. No jakbym się starała nie nadaję się na plac zabaw... A te dantejskie sceny, gdy trzeba iść do domu? Nie na moje nerwy...





A Wy lubicie place zabaw? Czy może czujecie mój ból?



dlaczego?

Zaśpiewałabym za Lipnicką o głowie pełnej marzeń i sercu pełnym wiary... ale przygodę ze śpiewem zakończyłam w licealnym chórze. Kursy pozytywnego myślenia  też były epizodami młodzieńczych porywów serca... 

Jedno jest jednak pewne i wciąż aktualne nic na siłę, potęga umysłu jest nie zbadana, ale jak ktoś nie chce, to nie zrobi... W atmosferze sporów o karmienie piersią, czy mieszanką, porodzie naturalnym, czy przez cesarskie cięcie ciśnie mi się na usta wypowiedź położnej Katarzyny Oleś: "(...) jak kobieta bardzo nie chce urodzić naturalnie i ma w sobie głęboki opór, to i tak nie urodzi." I można by pod poród podstawiać różne matczyne wybory i dalej będzie trafne... Im większy nacisk, tym większy opór. Wydaje mi się, że zamiast antagonizować, na wzajem się zwalczać, tworzyć obozy warto zapytać dlaczego? dana kobieta nie chce... Nie chce, choć może, dlaczego więc tego nie robi?  I nie ma to być pytanie retoryczne, słuchajmy tak, by usłyszeć odpowiedź... Mówimy o wyborach należących do kobiety, ale mających długofalowe skutki dla dziecka... Pytanie na ile liczymy się z tym, że decyzje które podejmujemy są naszymi wyborami, ale wyborami, których dokonujemy dla dziecka, bo jego w głównej mierze dotyczą... To jak rodzimy i jak karmimy nie dodaje lub ujmuje nam punktów w skali macierzyństwa... nie stanowi o tym jak dobrymi matkami jesteśmy... bo jesteśmy najlepszymi jakie nasze dzieci mogą mieć... Nie wydaje mi się, że kiedykolwiek dziecko miało żal do matki, że nie karmiła go piersią, czy nie urodziła naturalnie... Dla relacji matka- dziecko jest to sprawa drugorzędna, dla zdrowi jeden z czynników, który może, ale nie musi odbić się echem w przyszłości... Dziecko nas kocha, ufa nam... To nasze dzieci wystawią nam kiedyś laurkę za macierzyński trud... Trud, bo przecież trudne, to wszystko cholernie... Spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność, a jeszcze większą czujemy presję... 

Nie mówmy o kobietach, które maja medyczne wskazania do cesarskiego cięcia, ani o takich, które nie mogą karmić... bo w obu przypadkach takie są, to nie ich lenistwo, fanaberia, ani wyrodność... 

Zestawiamy tu naturę z alternatywą, nie wartościujemy. Nie chcesz karmić piersią dobrze, Twój wybór, pytanie dlaczego? Nie masz pokarmu? Nie wiesz jak przystawić dziecko do piersi, a nikt Ci nie pomógł? Twój partner patrzy z obrzydzeniem? Położna powiedziała, że nie masz pokarmu? Boisz się, ze masz za małe piersi, wklęsłe brodawki? Podobają Ci się butelki? Musisz wrócić do pracy? Boisz się, czy zaspokajasz potrzeby żywieniowe dziecka? Wśród Twoich znajomych się karmi butelką? A może po prostu jesteś przekonana, że dziecko powinno się karmić mieszanką? Karmienie piersią jest naturalne, zdrowe, wygodne, tanie... te argumenty Cię nie przekonują? Jaki jest Twój? Zanim odpowiesz pamiętaj, że nikt Cię nie zmusi do karmienia piersią, tak jak nikt nie powinien Ci wmawiać, że biały proszek ma aromat identyczny z naturalnym i jest taki sam, a może nawet lepszy niż pokarm matki.

Poród naturalny jest bolesny... tak, nie da się ukryć, ale nie zapominajmy, że cesarka to operacja! Cesarka jest bardziej komfortowa, ale też bardziej niebezpieczna... Ja tam sama bym się na stół operacyjny nie pchała... Ale to Twój wybór. Dlaczego wybierasz cesarkę? Boisz się? Czego się boisz? Dlaczego się boisz? Przesz negatywne porodowe historie? Poród naturalny Cię obrzydza? Przeraża? Odpowiedz, a nikt nie ma prawa podważać Twojej decyzji.

Jestem matką, każdego dnia podejmuję decyzje, które kształtują życie moich dzieci... Kocham je, nigdy świadomie bym ich nie skrzywdziła... ufam swoim instynktom i mam nadzieję, że ich nie zawiodę...

Ciąża trwa 9 miesięcy, to naprawdę dużo czasu, by się zastanowić, co mogę i chcę dać mojemu dziecku. Nie budujmy wizji macierzyństwa na negacji... eliminacji postaw których nie chcemy... skupmy się na tym na czym nam zależy. Pytajmy, szukajmy odpowiedzi, zasięgajmy rożnych opinii, czytajmy... A gdy ktoś zapyta dlaczego, miejmy odpowiedzi... Znajmy swoja wartość i nie pozwólmy na podważanie naszych rodzicielskich kompetencji. Nie da się wszystkiego zaplanować, przewidzieć, życie zweryfikuje nasze wizje, ale warto być świadomym... Nie wiem, ale się wypowiem... to mało pedagogiczne podejście jest. Każda z nas inna, każde dziecko jest inne, każdy przypadek jest indywidualny, unikatowy, każdy kij ma dwa końce... i oba końce warto poznać, żeby któryś świadomie wybrać...


Nie ma złych matek, są złe wybory... choć staram się edukować w rodzicielskim fachu, każdego dnia popełniam milion błędów wychowawczych... ale wiecie, co? Jestem ich świadoma, i staram się ich nie dublować, wyciągać wnioski...

Jesteśmy kobietami, matkami, kochamy nasze dzieci... szanujmy się i szanujmy swoje wybory. Macierzyństwo to nie wyścig, ranking i społeczne oklaski, to nasz trud, by wychować człowieka, wyposażyć go w wartości i przekonania... To jak karmisz, rodzisz ma znaczenie... ale nie jest warte internetowych krucjat i werbalnej agresji...  lepiej tą energię spożytkować na zabawę z dzieckiem. Z resztą nie wiem jak Wy ale ja nie chcę uczyć moich dzieci forsowania racji agresją... Chcę je nauczyć poszanowania cudzych wyborów.


Święta i po świętach

Święta, święta i po świętach... Było minęło, poszło w boczki... Ale okazja by się zatrzymać, pobyć, spotkać z rodziną też była... I czas na refleksję i łezki w oku... Tak to bywa ze świętami... Chodzi o to by być, współodczuwać, mieć dla siebie czas... Choć na chwilę wyrwać się z wiru codzienności...

Nie wiem jak Wasze dzieci, ale moje to prawdziwi mali agenci undercover... Jak jadę w gości do znajomych aniołki, grzeczne, ułożone, uśmiechnięte... nikt nie wierzy, że miewam ciężko, że potrafią dać w kość... 

Ale jak wizyta u dziadków diabeł w nie wstępuje... Vi sfochowana, Igor wisi na mnie jak mała małpka, która gdy tylko straci mnie z oczu przechodzi na ultradźwięki... Jakby ktoś mi dzieci podmienił, zmiana otoczenia i te pełne politowania spojrzenia mamy, babci, prababci... że sobie nie radzę... że co ze mnie za matka, że dzieci na głowę mi wchodzą... i że to moja wina, bo tak sobie wychowałam, to mam... Komentarze o dawaniu klapsa, bo moje "bezstresowe" wychowanie to moja pedagogiczna porażka... Źle karmię, źle ubieram, źle bo noszę, źle bo sobie pozwoliłam... ech starcie wizji pokoleń... 

W ogniu krytyki czuje się zawsze taka malutka... zdeprecjonowana do granic możliwości... a potem wracamy do domu, Vi się przytula, Igor całuje i jakoś tak lżej się robi na sercu... i wiem, że dobra drogę wybrałam... i że choć zupełnie inna, to moja macierzyńska droga jest wypadkowa dróg, którymi podążała moja mama, babcia, prababcia...  Że one robiły dla swoich dzieci, co najlepsze wiedzione miłością... i dokładnie, to samo robię ja...

Macierzyństwo Katie M. Berrgren

Malarstwo Katie M. Berrgren to celebracja macierzyństwa, intymne chwile zaklęte w obrazach... Bliskość, przytulanie, karmienie piersią... Pełne prostoty, szczerości i realności ilustracje RB...










GORSZA MATKA

Nie jestem złą matką... taką mam przynajmniej nadzieję. Czy jestem dobrą matką? Nie wiem... laurkę wystawię mi dzieci za parę ładnych lat. Niby można by zapytać samych zainteresowanych, ale myślę, że nie będą obiektywni:) Wiem natomiast, że jestem gorszą matka dwójki dzieci, niż byłam jednego... Straszna prawda dziś odkryta... Zawsze byłam niezła z matematyki, ale paradoksalnie, odkąd jestem podwójną mamą z dzieleniem czasu, miłości, uwagi na dwoje mam problem. Z prostego rachunku robi się równanie z wieloma niewiadomymi... Leniwa jestem bardziej, zmęczona częściej, niewyspana permanentnie i mniej mi się chce... częściej jest mi wszystko jedno... nie biegnę już na złamanie karku widząc Igora na wysokości tylko ze stoickim spokojem, czekam, że może jak spadnie, to się nauczy... Dietę mu rozszerzałam z dystansem, czasem kubusia rozcieńczam mu wodą źródlaną, bo nie chce mi się ugotować kompotu. Wg mojego męża BLW Igora, to również moje lenistwo bo,  nie chce mi się go karmić papkami... Są takie dni, że bajki lecą non stop, że piżamę wieczorem zmieniamy na czystą, bo cały dzień w niej przechodzimy... są takie dni, że zdrowe odżywianie wymazujmy ze słownika na obiad są frytki, a na kolację parówki... że miska chrupek daje mi chwilę wytchnienia... Vi czytałam od małego, codziennie przed snem, z Igorem się kładę i leżakuję obok, czekając aż on zaśnie... Podobno rodzic nabiera wprawy i to naturalne, że się mnie przejmuje, ciśnieniuje... może, ale to nie powinno mnie zwalniać ze starania... przy pierwszym się starałam, chuchałam, dmuchałam... a Igor potrafi boso w błocie się taplać, psu z miski zjeść... ba nawet brudny chodzi cały dzień, i jak go wieczorem rozbieram wrzucam wszystko do pralki... Igor mało śpi... a jak ma drzemkę, to marzę o tym by wypić zimną kawę ze śniadania i robić nic, a powinnam być wtedy do dyspozycji Vi... I krzyczę też więcej, nie na dzieci, ale ogólnie, żeby ktoś mnie usłyszał, bo mam wrażenie, że słowa wypowiadam w próżnię...  Definicję bałaganu zmieniłam, sprzątam po łebkach jak mawia moja mama... Czasem udaję, że śpię, nie słyszę, by rano choć 5minut w łóżku zyskać... by nie zwlekać się szykować śniadanko o nieludzkiej godzinie... Czasem, gdy kropi, mówię, że leje, bo na spacer nie chce mi się z dziećmi wyjść... czasem utrzymuję, że o 18.30 jest już bardzo późno i czas do spania... Cierpię na wybiórczą głuchotę i ślepotę, a do niedawna te dolegliwości wydawały się być domeną męża mego... Normalnie obraz nędzy i rozpaczy... gdzie ten zapał, entuzjazm, gdzie te kreatywne zabawy? Bywa zapał, bywa  kreatywność, gości entuzjazm, ale rzadziej... kocham moje dzieci nad życie, staram się,  ale kurcze jestem gorszą mamą dwójki, niż byłam jednego...

life lately... piątkowa fotomigawka

Jesień wdarła się w nasze życie z kalosza... Wybiła z rytmu, zamknęła w czterech ścianach... Lubię jesień, ale nie można tak nagle, tak bez ostrzeżenia... oddzielić kogoś ścianą deszczu... Lekko nie jest, musimy się przestawić... na razie faza irytacji... Igor nie może znaleźć sobie miejsca, z umorusanego biegającego boso po trawie rozbójnika został facetem w rajtuzach, drzwi do domu nie stoją otworem, a w domu pole psocenia ma wielce ograniczone... a, i umówmy się jego charakterek zrobił się bardzo irytujący, tudzież wkurzający... W domu psoty się kumuluję... Wyścigi na kołowym jeździku między kuchnią, a salonem doprowadzją mnie do szewskiej pasji... wspinaczka do meblach ciśnienie podnosi... Mi się nic nie chce... a Vi bardzo się chce... żebym z nią z klocków pobudowała, książkę poczytała, w grę zagrała, porozwiązywała zadania... Mi się nie chce, a jej się nudzi... Kisimy się w domu czekamy na słoneczne dni, by na jesienny spacer wyjść, by w kolorowych liściach kroczyć i potem kolorowe sny pod ciepłą kołdrą  śnić... Paradoksalnie jesień w mieście jest trochę łaskawsza... Można kawę wypić na ławce w parku i pod kolorowym parasolem zalotnie zaśpiewać deszczową piosenkę... Ba w mieście jesień to nawet modna jest, na wsi wyciąga z szafy najgorsze ubrania... w naszej głuszy zaraz drogę rozmyje, w piecu pomału trzeba zacząć palić... Kolorowe kalosze, miejskie wspomnienie zjadły myszy i teraz szary gumiak króluje... Lubię jesień... ale kochałam ją, gdy byłam singlem... Teraz nie powyleguję się w łóżku z kubkiem gorącej herbaty i dobrą książką... bo herbatę zaraz Igor wyleje, a książkę zaraz Vi na literaturę dziecięcą podmieni... Cóż dzieci zmieniają optykę... nawet pory roku inaczej się odczuwa... jedno jest constans... wyciągam grube, wełniane skarpety... moja miłość do nich nigdy się nie zmieni:)

A jak AMBIWALENCJA

jak


Jakby ktoś się mnie zapytał 5 lat temu jakie jest moje ulubione słowo, pierwsze skojarzenie, bez wahania odpowiedziałabym eudajmonia... Ale z momentem zajścia w ciążę ukochałam AMBIWALENCJĘ. Pojecie to stało się dla mnie kwintesencją macierzyństwa, drugim imieniem każdej matki. Z łac. ambo - obaj i valens, valentis - mocny... dwa sprzeczne, współistniejące emocje. Ciąża to był dla mnie najpiękniejszy i najtrudniejszy okres za razem. ChYba wiele kobiet dowiadując się, że jest w ciąży ma mieszane uczucia... ja miałam... choć teraz mi ogromnie wstyd, były momenty, ze ciąży nie chciałam... Kocham być mamą, nie lubię bycia w ciąży ( choć dla wielu to piękny stan). Analizowanie każdego działania, wyrzuty sumienia, że ciąża zagrożona,  że choć ciąża nie choroba mogłam się oszczędzać , bardziej uważać... i to poczucie, że jak coś się stanie złego, to nigdy sobie tego nie wybaczę... konspiracyjność działań, bo przecież ciąż miała być przeleżana... Magia oczekiwania, radość i momentami paraliżujący strach o szczęśliwe rozwiązanie. Nie żeby ciąża obudziła u mnie psychiczną dezintegrację, ale wyczuliła na relatywizm, sprzeczności i wpoiła, że nic nie jest czarne, albo białe. Poród najbardziej ambiwalentne z ambiwalentnych doznań ból, radość, strach, euforia... koktajl sprzecznych i jakże silnych emocji. Rytuał przejścia, dla matki istne katharsis w momencie pierwszego dziecka przytulenia... Radość z ciąży, cud narodzin i nowy wymiar kobiecej fizyczności... Zmiany w ciele często trudne do zaakceptowania...to "brzydkie ciało", które to piękne dziecko nosiło i na świat wydało. Macierzyństwo kalejdoskop myśli, karuzela uczuć, ambiwalencja stosowana. Jestem mamą, jestem szczęśliwa, spełniona... kocham moje dzieci, ale jednocześnie mnie irytują i jak nikt potrafią wyprowadzić z równowagi. Bywam zła, zmęczona, sfrustrowana... ale to nie czyni mnie złą matką. Macierzyństwo nie jest słodko-pierdzącą idyllą... jest ambiwalentne, jakże sprzeczne doznania przeplatają się, żyją w swoistej symbiozie. Dzięki moim dzieciom empirycznie zbadałam, czym jest koszmar ambiwalencji. Jednak można kochać i nienawidzić... kocham być mamą... nie nawiedzę strachu o, odpowiedzialności za, a najbardziej bezradności z którą czasem przychodzi mi się zmierzyć. Macierzyństwo nieustanna ambiwalencja uczuć...


Jak wynaleziono miłość macierzyńską

W historii Europy były okresy, i to całkiem długie, w których miłość macierzyńska - taka, jak my ją pojmujemy - nie pozostawiła po sobie śladów. Przeciwnie, znajdujemy ślady jej braku - mówi prof. Małgorzata Szpakowska

Francuska badaczka Elisabeth Badinter w głośnej książce "Historia miłości macierzyńskiej" dowodzi, że instynkt macierzyński został wynaleziony w XVIII wieku. Czy zatem wcześniej - w starożytności, średniowieczu, renesansie - matki nie kochały dzieci?

To za mocno powiedziane. Po pierwsze, Elisabeth Badinter nie kwestionuje miłości macierzyńskiej, tylko instynkt, a to jednak różne sprawy. Po drugie, o miłości mówi jako o pewnych wzorach zachowań opisanych w różnych tekstach. Jej zdaniem w nowożytnej historii Europy (książka zresztą ogranicza się do Francji) były okresy, i to całkiem długie, w których miłość macierzyńska - taka, jak my ją pojmujemy - nie pozostawiła po sobie śladów. Przeciwnie, znajdujemy ślady jej braku. Dlatego autorka twierdzi, że kobiety nie są macierzyńskie "z natury", lecz "z kultury" Co kobiety czuły - tego oczywiście nie wiemy, wiemy natomiast o praktykach, które nam wydają się przerażające. Jednym z głównych wątków książki jest na przykład zwyczaj oddawania noworodków mamkom na wykarmienie, powszechny wśród francuskiej szlachty i zamożniejszego mieszczaństwa. Był to jeden z powodów katastrofalnej umieralności niemowląt.


A może wynikało to po prostu ze słabości medycyny?

Oczywiście też, ale przede wszystkim - tu historycy są zgodni - rodziło się za dużo dzieci. W stosunku do liczby dzieci było za mało karmicielek. Zawodowe mamki też nie gwarantowały niemowlętom przeżycia. Mamka, żeby mieć pokarm, musiała przecież urodzić własne dziecko. Jeśli do tego przyjęła na wykarmienie dwoje lub troje dodatkowych, to przynajmniej połowa tej gromadki musiała umrzeć z głodu. A matka oddawała mamce dziecko także dlatego, że już nie mogła go karmić, bo już straciła pokarm w następnej ciąży. Oddawała je mamce również wtedy, kiedy karmienie uniemożliwiało pracę w rodzinnym warsztacie czy sklepiku. Tu też działała pod przymusem, tym razem ekonomicznym. Niemniej oddawała. Najbogatsi "instalowali" mamkę u siebie w domu lub na swoim dworze. Mniej zamożni znajdowali karmicielki pod miastem, zachowując nad nimi jakąś kontrolę. Najgorszy był los dzieci wysyłanych daleko na wieś. Chorowały i umierały już podczas transportu, gubiły się po drodze. Częste w literaturze XIX wieku opowieści o nieoczekiwanie odnajdowanych rodzicach lub rodzeństwie nie były tak zupełnie wyssane z palca.

Sytuacja zmieniła się dopiero w XVIII wieku?

W XVIII wieku zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Po pierwsze, spadła liczba urodzeń, a w rezultacie nastąpił znaczny przyrost ludności; historycy mówią wręcz o rewolucji demograficznej. Właśnie dlatego że w rodzinach rodziło się mniej dzieci, przestały one masowo umierać, bo dla większej ich części mogło starczyć pokarmu. Tak przynajmniej twierdzi Jean-Louis Flandrin, autor "Historii rodziny", też francuskiej. Po drugie, mniej licznym dzieciom łatwiej było okazywać serce, gdy wcześniej trudno było nawet połapać się w ich liczbie; słynne jest zdanie Montaigne'a, że zmarło mu dwoje lub troje dzieci, nie pamięta ile dokładnie. Po trzecie, wiek XVIII to w ogóle epoka narodzin nowożytnej uczuciowości, nie tylko uczuć macierzyńskich.

Jak doszło do wynalezienia tych uczuć?

Podkreśla się, nie bez racji, rolę, jaką tu odegrał Jean Jacques Rousseau - przez krytykę sztuczności, pochwałę natury (w tym także macierzyństwa, karmienia piersią, pieszczot i tak dalej), a przede wszystkim przez ogromny nacisk, jaki położył na znaczenie sfery emocjonalnej człowieka. Jednak nawet najbardziej wpływowy pisarz nie jest w stanie odmienić obyczajów, to raczej jego poglądy zyskują poklask, kiedy współgrają z falą, która już narasta w społeczeństwie. Musiało działać wiele czynników, często całkiem niespodziewanych. Flandrin sugeruje na przykład, że na zmianę stosunku do dzieci mógł wpłynąć w jakiejś mierze sobór trydencki. Wtedy to bowiem, w końcu XVI wieku, zaczęto mówić o obowiązkach rodziców wobec dzieci, nie tylko dzieci wobec rodziców. Przez następne sto kilkadziesiąt lat wątek ten stopniowo przenikał do kazań, do nauczania spowiedników... I tak zaczęło się kształtować odpowiedzialne rodzicielstwo. Ażeby dzieciom zapewnić jakie takie warunki, trzeba było ograniczyć ich liczbę.


Przecież sobór nie mógł propagować antykoncepcji!


I oczywiście jej nie propagował. Jednak właśnie od czasu soboru - jak wywodzi Flandrin - w literaturze religijnej zaczynają się pojawiać pierwsze wzmianki o prawach dziecka, a w podręcznikach dla spowiedników złe traktowanie dzieci okazuje się grzechem. Ugruntowanie tego bardziej ludzkiego stosunku do dzieci przyniosło głęboką przemianę obyczaju: jaką taką kontrolę płodności, co w tym wypadku musiało oznaczać upowszechnienie się stosunku przerywanego wśród Francuzów niższego stanu. Z dwóch sprzecznych dyrektyw Kościoła, pisze Flandrin, wybrano tę, która sprzyjała dobru dziecka. Zarazem zaś dzięki propagandzie uprawianej przez Rousseau i jego naśladowców opieka nad dzieckiem uznana została za najważniejszą drogę kobiecej samorealizacji. Tak zakończył się pierwszy etap kształtowania europejskiego wzoru macierzyństwa. Następny krok uczynił Freud.


Feministki nie lubią Freuda, bo wzmocnił ideologię macierzyństwa. Czy rzeczywiście zrobił kobietom krzywdę?

Nie wiem, czy to można uznać za krzywdę. Freud powiedział, że przeznaczenie kobiety określa jej anatomia, i tym samym utożsamił kobietę z matką. Uważał, że kobieta jest nieudanym mężczyzną, że jej życiem kieruje zazdrość o członek i że jedynym dla niej wyjściem jest postarać się o członek zastępczy, czyli urodzić dziecko, najlepiej syna. Mężczyzna był dla Freuda człowiekiem, kobieta - tylko istotą człowiekopodobną, która pełnię człowieczeństwa zyskuje dopiero dzięki macierzyństwu. Zatem kobieta, która nie chce dziecka, z definicji jest kimś podejrzanym. Złośliwość historii polegała na tym, że pomysły Freuda pojawiły się akurat wtedy, gdy emancypacja kobiet zaczęła odnosić pierwsze sukcesy. Freud głosił, że kobieta może się realizować tylko jako matka, a tymczasem świat otwierał przed kobietami tysiąc innych dróg. Tandem Rousseau - Freud zrobił bardzo wiele, by w kobietach uchylających się od macierzyństwa ugruntować poczucie winy.

Czy w Polsce było tak samo jak we Francji?

Francja już w wieku XVIII była krajem znacznie bogatszym i dużo bardziej rozwiniętym. Elisabeth Badinter pisze zresztą o ludności raczej zamożnej i przede wszystkim miejskiej. Rodziny chłopskie ani w Polsce, ani we Francji raczej swoich dzieci nigdzie nie wysyłały, co najwyżej przyjmowały cudze na wykarmienie. Polska pozostawała społeczeństwem wiejskim praktycznie jeszcze w XX wieku. Mamki u nas oczywiście też były, chyba jednak głównie na usługach dworów szlacheckich. Rodzinę oczywiście ceniono; co jednak ciekawe, jeszcze w "Encyklopedii staropolskiej" Glogera z początku XX wieku hasło "ojciec" dotyczy głównie warunków, pod jakimi ojciec może wydziedziczyć syna, hasło "matka" zbiera sentencje o walorach miłości macierzyńskiej, a hasła "dziecko" w ogóle brak.

To akurat zrozumiałe, skoro dopiero wiek XIX zaczyna odkrywać dzieciństwo.

To prawda. Dzieciństwo jako odrębna faza w życiu człowieka, rządząca się własnymi prawami, to znowu wynalazek XVIII, a przede wszystkim XIX stulecia. Wcześniej dziecko nie odróżniało się od dorosłych ani trybem życia, ani nawet strojem. Do XVII wieku, jak pisze Philippe Aries w "Historii dzieciństwa", nie zasługiwało nawet na własny nagrobek. To dopiero wiek XX miał się stać "stuleciem dziecka". I rzeczywiście, od Freuda zaczyna się epoka dzieciocentryzmu. Ma to również wymiar ekonomiczny: dziecko jest świetnym klientem. Szybko nudzi się zabawkami. Szybko rośnie, więc potrzebuje nowych ubrań. Tę jego rolę świetnie widać w sezonie gwiazdkowym. Pedagogika w XIX wieku stawiała jeszcze na surowość. Nasze stulecie stworzyło psychologię rozwojową, wychowanie bezstresowe i wiarę w dożywotnią trwałość urazów wyniesionych z dzieciństwa.


Jednocześnie jednak skomplikowało obraz dziecka. U Rousseau dziecko było dobre i łagodne z natury, u Freuda miotają nim dzikie i destrukcyjne popędy.

Freud istotnie nauczył nas, że w dziecku siedzi demon. Widać to choćby w literaturze, gdzie wątek strasznych dzieci prezentuje się całkiem bogato. W opowiadaniu "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa dzieci wdają się w konszachty z upiorami, we "Władcy much" Goldinga fundują sobie społeczeństwo totalitarne. A przecież niesamowity bohater "Blaszanego bębenka" też jest dzieckiem. Odpowiedzialność za dalsze losy tego małego potwora Freud i jego następcy składają na kobietę. Jeśli coś w jego przyszłym życiu się nie uda - to będzie wina mamy i jej błąd. O wrabianiu kobiet w poczucie winy piszą zgodnie niemal wszystkie feministki, od Betty Friedan poczynając. A przecież wiadomo, że człowiek nie jest całkowicie plastyczny i czasem nawet największe wysiłki wychowawcze idą na marne. Wiadomo też, że niekoniecznie najlepszą matką jest ta, która najbardziej się poświęca i całe życie tkwi przy ognisku domowym.


Zmienia się nie tylko rola matki, która coraz częściej pracuje dziś zawodowo, ale i rola ojca. Coraz więcej ojców upodabnia się do matek, coraz częściej zajmują się niemowlętami, asystują przy porodach.


Nie przesadzajmy. Tacy ojcowie to raczej margines. Na rodzinę natomiast zasadniczy wpływ wywierały procesy globalne, przede wszystkim rewolucja przemysłowa i związana z nią masowa urbanizacja. Miejski tryb życia i praca najemna sprawiły, że rodzina przestała być podstawową placówką wytwórczą i główną instytucją wychowawczą. W mieście mężczyzna musiał do pracy wyjść z domu, często wychodziła także kobieta, a niekiedy również dzieci - żeby wspomnieć powieści Dickensa, Zoli, a nawet naszą "Ziemię obiecaną". Mąż jako jedyny żywiciel rodziny, żona jako kapłanka domowego ogniska - ten wzór, prezentowany często jako uniwersalny ideał, w rzeczywistości realizowany był tylko przez zamożne mieszczaństwo, z czasem też przez wysoko kwalifikowanych robotników. W cywilizacji przemysłowej króluje praca najemna. Zatrudniane są jednostki, rodzina jako całość przestaje uczestniczyć w procesie wytwórczym. Inaczej niż na przykład chłopskie gospodarstwo rodzinne, które dłużej pozostaje jednostką produkcyjną. W zasadzie jednak dzisiejsze rodziny połączone są głównie wspólną konsumpcją - no i więzami uczuciowymi. Niektórzy badacze uważają, że to niebezpieczne.


Dlaczego niebezpieczne?

Bo uczucia są zmienne, nietrwałe i kapryśne. Rodziny bez spoiwa przymusu ekonomicznego łatwiej się rozpadają. Do tytułu rodzin pretendują dziś konkubinaty, związki homoseksualne oraz coś, co czasem określa się jako nowy trybalizm - rodziny, w których na przykład mężczyzna ma dwoje dzieci z poprzednich małżeństw, a kobieta troje z dawnych związków. Wspólnie wychowują więc pięcioro dzieci, których część nawet nie jest ze sobą spokrewniona. Publicznie coś takiego przerabiał niedawno Woody Allen. Przede wszystkim rośnie zaś liczba osób żyjących samotnie, bez rodziny. Kiedyś było to bardzo trudne lub w ogóle niemożliwe - kobieta, która nie wyszła za mąż, skazana była na los rezydentki przy jakichś krewnych. Dziś rodzina przestała być jedyną instytucją, która zapewnia przeżycie.

I to rewolucja przemysłowa tak ją zniszczyła?

Może raczej zmieniła. Pewnie jest mniej przymusu i związanych z tym cierpień, natomiast rodziny zrobiły się nietrwałe. Nie dają już gwarancji na całe życie. Poza przemianami społecznymi przyczyniło się do tego także statystyczne wydłużenie życia: rodzina, która dawniej funkcjonowała, powiedzmy, przez siedem lat, dziś musi wytrzymać kilkadziesiąt. To bardzo poważna różnica.Wydaje się, że dawnej rodziny, takiej, o którą apelują tradycjonaliści, nie da się już przywrócić. Zmieniła się w wyniku wielkich przemian społecznych, a nie w wyniku czyjejś decyzji.



Wyobrażenie macierzyństwa zmieniało się także już w ciągu XX wieku. Dzisiejsi dwudziestolatkowie na przykład mają inny stosunek do karmienia piersią niż pokolenie ich rodziców.

Obserwujemy odwrót od swobody obyczajów, jaka panowała na przełomie lat 60. i 70. Jeśli nie w praktyce, to na pewno w hasłach. Ale tak naprawdę kiedy kurczy się rynek pracy - a tak się dzieje teraz w całym obszarze cywilizacji euroamerykańskiej - hasło, że kobieta jest stworzona do macierzyństwa, musi rozbrzmiewać głośniej.To nie jest żaden spisek - po prostu tam, gdzie brak pracy zaczyna być zmorą, wszyscy przypominają sobie, że kobietę zawsze jeszcze można zatrudnić przy dzieciach. Malejąca w naszej cywilizacji liczba urodzeń dostarcza dodatkowego argumentu, żeby kobiety zatrzymać w domu. Jednym ze sposobów związania matki z domem jest obowiązująca dziś doktryna, że dziecko powinno być karmione piersią, na każde żądanie i jak najdłużej. To zaś praktycznie eliminuje matkę z rynku pracy.

Nie wierzę, że kobiety łatwo zrezygnują z tego, co sobie wywalczyły.

Też nie sądzę, żeby łatwo zrezygnowały. Jednak będzie toczyła się walka, będą też akty przekupstwa, na przykład pseudoprzywileje, jak dłuższe urlopy macierzyńskie czy wcześniejsze emerytury.

Co to dzisiaj znaczy: rodzina? Co ją spaja, jeśli nie więzy sakralne, nienaruszalny kontrakt prawny, nawet niekoniecznie więzy krwi?

Dla wielu osób więzy sakramentalne nadal pozostają bardzo ważne. A dla innych? Można powiedzieć, że rodziną jest taki związek, który sam się za rodzinę uważa. Być może współczesne społeczeństwo nie wytworzyło jeszcze typu rodziny, który do niego najlepiej będzie pasował. Na razie mamy spory repertuar rodzin i tworów rodzinopodobnych. jedni odwołują się do watykańskiej karty praw rodziny, inni do praw jednostki, a jeszcze inni do różnie rozumianego interesu społecznego.

Czy pozostała nam, wbrew wszystkim przemianom, jakaś istota rodzinności?

Chyba tak. Na pewno ważne jest zaspokajanie potrzeb emocjonalnych, bliskość, pomoc, poczucie bezpieczeństwa. No i troska o dziecko i jego wprowadzenie w kulturę. Jednak tego akurat nie da się zapewnić przez prosty powrót do tradycji, która zresztą wcale nie była sielankowa.Istotą i sensem rodziny jest opieka nad dzieckiem. Dlatego tak makabryczne wydają się nam praktyki oddawania dzieci mamkom, opisywane przez Elisabeth Badinter. I nie chodzi nawet o to, że obalają one mit wszechobecnego instynktu macierzyńskiego, ale o to, że podważają wiarę w niezawodność instytucji, od której przecież nikt jeszcze nic lepszego nie wymyślił.

Czy macierzyństwo jest naturalną rolą kobiety? 

Nie każda kobieta jest stworzona do macierzyństwa, tak jak nie każda jest stworzona do tego, żeby pisać książki, być rybakiem dalekomorskim czy siedzieć na traktorze. Kiedyś nie było wyboru rodzina była jedyną możliwą formą życia, a w rodzinie role męska i żeńska były wyraźnie określone. Do roli żeńskiej należało rodzenie i wychowanie dzieci. Teraz można decydować inaczej.

Więc sądzi Pani, że są kobiety, które z natury nie nadają się na matki? 

U człowieka nic nie jest z natury. No, przepraszam, laktacja jest z natury. Reszta jest z kultury, z pewnych schematów z przyzwyczajenia. Prawdopodobnie większość kobiet lubi dzieci, a zwłaszcza swoje dzieci, nie jest to jednak zasada absolutna. Mam wrażenie, że właśnie takie absolutyzowanie sprowokowało tych, którzy głoszą, że nic takiego jak instynkt macierzyński nie istnieje, z czym się zgadzam, i tych, którzy głoszą, że kobiety powinny się od dzieci uwolnić, z czym się nie zgadzam. Wiele kobiet zwyczajnie chce mieć dzieci i nie wolno im tego zabraniać. Tymczasem zabrania im tego antydziecinny charakter naszych instytucji. 


Czyżby były one skierowane przeciwko dzieciom? 

Przeciwko macierzyństwu. Mam na myśli nastawienie pracodawców, którzy dziewczynę szukającą pracy pytają na początek, czy nie jest w ciąży, kobiecie po urlopie macierzyńskim zabierają etat "w wyniku reorganizacji", przez sztywny czas pracy nie pozwalają matce dopasować się do potrzeb dziecka, nie mówiąc już o przygotowaniu jakiegoś pomieszczenia, w którym można by karmić oseska. Brakuje żłóbków, przedszkola są drogie. Do tego dochodzą ambicje: kiedy dziecko trochę podrośnie, to nie idzie do świetlicy (bo nie ma świetlicy), tylko jest wożone (albo i niewożone) z angielskiego na pływanie, z pływania na rysunki, z rysunków na tenis... kompletne szaleństwo. Rodzice od rana do nocy zarabiają na dziecko, zamiast z nim porozmawiać.

To może i lepiej, że bezrobocie wpycha kobiety z powrotem do domu? 

To może być pułapka. Wobec opinii, że macierzyństwo to główny cel życia kobiety, te z nas, które czują inaczej, są nieszczęśliwe, zmuszając się do czegoś, co im nie odpowiada. Fakt, że jestem bezrobotna, nie uczyni mnie automatycznie dobra matką, ponieważ wówczas zajmuję się dzieckiem nie dlatego, że chcę, tylko dlatego, że musze. W związku z tym uciekam - skoro nie mogę ciałem, to duchem - w depresję, w alkoholizm. 

Niepokoi mnie jednak ta sprawa instynktu macierzyńskiego. Czyżbyśmy się aż tak różniły od kotki czy niedźwiedzicy? Psychologia ewolucyjna doszukuje się coraz więcej biologii w człowieku, a kultury - u wyższych stworzeń, u ssaków. 

Pozwalam sobie w to wszystko nie wierzyć. W człowieku niczego nie da się tłumaczyć naturalnie. Przecież człowiek wymyślił polski system podatkowy i ciasto francuskie! Nie ma nic bardziej nienaturalnego niż ciasto francuskie. My nie działamy instynktownie. Gros naszych decyzji jest uwarunkowanych przez kulturę. A jeśli chodzi o instynkt macierzyński, to zgadzam się z Elisabeth Badinter, autorką francuskiej Historii miłości macierzyńskiej, która pokazuje (choć przejaskrawiając), jak wiele było niechlubnych wyjątków od tego, co uchodzi za naturalne. A skoro było ich tyle, to trudno mówić o instynkcie. 

Może jednak te wynaturzenia są specjalnością Francuzów? 

A niech Pani sobie przypomni opisy Dickensa i jego współczesnych! Albo "czarną pedagogikę" niemiecką propagującą kary cielesne. Dzieciństwo jako wyróżniony etap życia jest w ogóle dość świeżym pomysłem. Nie było go w średniowieczu, nie było go w czasach antycznych, pojawiło się mniej więcej w XVII wieku

Skąd ta cezura? 

W owym czasie pojawiają się przedstawienia dzieci w malarstwie, stroje dziecięce, klasy szkolne wyodrębnione według wieku; dzieciom zaczyna się stawiać nagrobki. W XVIII wieku mamy już roztkliwianie się nad dzieckiem, idealizowanie go - to oczywiście Rousseau. Potem jest romantyczna wizja dziecka, jeszcze bardziej uduchowionego. No a później Freud ze swoją tezą, że wszystko, co najważniejsze, dzieje się z nami do piątego roku życia, więc należy na to dziecko chuchać i dmuchać, bo jeśli się je uszkodzi emocjonalnie, to przepadło, a winna będzie oczywiście matka. 

No dobrze, a wracając do instynktu - jeśli nie on, to co? Miłość? 

O miłości macierzyńskiej możemy mówić, pod warunkiem że zdefiniujemy, co to takiego. Czym innym jest gotowość do opieki nad niemowlęciem, a czym innym miłość 80-letniej matki do 60-letniego syna. Tymczasem terminem "instynkt macierzyński" obejmuje się właściwie wszystkie reakcje matki wobec dziecka. Jeśli gdzieś mamy ślad instynktu - choć wolałabym tego pojęcia nie używać, bo go nie rozumiem - to w stosunku do niemowlęcia z jeszcze niezasklepioną czaszką; można przyjąć, że ono się jeszcze na jakiejś pępowinie trzyma. 

Więc jednak. Ja bym tego instynktu broniła, bo przecież mamy hormony - oksytocynę... 

...to jest to, co się wydziela, kiedy zobaczymy dziecko?

Tak, na widok dziecka - jego okrągłej twarzy, wysokiego czoła, dużych oczu. I wtedy nam się automatycznie robi buzia w ciup i szczebioczemy: "tiu, tiu, tiu". 

Wie pani, są takie kobiety, którym się nie robi! Przecież liczba dzieci odrzuconych jest przerażająca... Gdyby to był instynkt... Czynnością instynktowną, naturalną jest oddychanie. Nie ma ludzi, którzy by z własnej woli przestali oddychać.



Pani uważa, że instynkt albo jest, albo go nie ma. Że zatem w tym wypadku nie można mówić o instynkcie? 

Świadczy o tym choćby wielość możliwości, jakie dziś otwarły się przed kobietami. Kiedyś różnice między stanami w Europie były bardzo ostre i nieprzekraczalne. Emancypacja warstwy chłopskiej zajęła co najmniej kilka wieków, ale się powiodła i otworzyła przed dawnymi poddanymi wszystkie zamknięte wcześniej drogi. A teraz przyszedł czas na wyzwolenie innej warstwy uciśnionej, czyli kobiet. Jeśli dziś chcemy zachować rodzinę w dotychczasowym kształcie, to oboje rodzice muszą w niej pełnić funkcje opiekuńcze. Taka jest cena indywidualizmu. Póki rodzina była liczna, zgromadzona wokół komina albo wokół krowy, która też była rodzajem grzejnika, póty podział obowiązków wyglądał inaczej. Dziś konieczne jest partnerstwo i coraz ważniejsza robi się więź emocjonalna. 

Wspólna produkcja, jak zauważyła Pani w swojej książce, bardziej cementuje rodzinę niż wspólna konsumpcja. Może zatem tradycyjna gospodarka rodzinna to właśnie to, do czego zostaliśmy stworzeni? 

W każdym razie taka gospodarka trwała od czasów, kiedy człowiek porzucił koczowniczy tryb życia, do czasów powstania cywilizacji przemysłowej, a więc przez jakieś kilkadziesiąt tysięcy lat. Tylko dziwnym trafem były to czasy bez dzieciństwa. Nikt nie uważał wtedy dziecka za odrębny byt, któremu przysługują szczególne prawa. Współczesna cywilizacja szatkuje człowieka. Dawniej dziecka widziało w rodzicach nie tylko matkę i ojca, ale ludzi - przy pracy, w stosunkach z innymi. To właśnie się zmieniło wraz z rewolucją przemysłową. W zakładzie rzemieślniczym bądź w rodzinie chłopskiej dziecko widzi, czym zajmują się rodzice. Ale jeżeli ojciec jest maklerem giełdowym, to dziecko co najwyżej wie, że ojciec ma czerwone szelki.

Tradycyjną rolą ojca było utrzymywanie rodziny, dziś oczekuje się od niego, że będzie sprawiedliwie dzielił z żoną obowiązki domowe. Ale może najważniejsze jest to, że mężczyzna pomaga kobiecie kochać dziecko, że jego obecność jakoś tę miłość podsyca. 

Tak. Jak śpiewali Starsi Panowie, jeżeli kochać, to nie indywidualnie. Decydowanie się na samotne z założenia macierzyństwo ("nie chcę się z nikim wiązać, zrobię sobie dziecko") nie wydaje się rozsądne. Ale to się oczywiście zdarza, i to coraz częściej. A to dlatego, że w dzisiejszym świecie nie tylko kobiece role się pogmatwały. Męskie jeszcze bardziej. 

Czym Pani tłumaczy tak powszechne porzucanie młodych matek przez mężczyzn? 

Młodych, starych i wszystkich, a zwłaszcza matek z dziećmi chorymi. Mężczyźni rzekomo tego nie wytrzymują... Dziś w ogóle nie bardzo wiadomo, co to znaczy być mężczyzną. W większości znanych mi listów i pamiętników nie zostawia się na nich suchej nitki. Kultura nie wspiera ojców, a ojcowie nie umieją sobie z tym radzić. Łatwo jest występować w roli pana i prawodawcy, kiedy taka rola obowiązuje. Ale z chwilą gdy się rozpłynęła - co grać? Rolę dobrego tatusia, który będzie dziecku przygotowywał zupki? Są tacy, którzy umieją temu sprostać, a są tacy, którzy uciekają. W rezultacie coraz więcej dzieci, coraz więcej chłopców jest wychowywanych przez samotne matki. Trzydzieści lat temu Adrienne Rich w Zrodzonych z kobiety zauważyła, że dziecko wychowywane tylko przez matkę - samotną lub osamotnioną, bo ojciec cały dzień jest poza domem - nie tylko nie ma męskiego wzorca, ale w matce spotyka pierwszą osobę, która ogranicza jego wolność. Jeśli to dziecko jest chłopcem, to siłą rzeczy wyrasta w buncie przeciw kobiecie. I kiedy dorośnie, nie potrafi być odpowiedzialnym mężem i ojcem.


Małgorzata Szpakowska profesor w Instytucie Kultury Polskiej UW, historyk idei, antropolog kultury, krytyk literacki. Opublikowała m.in. "Światopogląd Stanisława Ignacego Witkiewicza" (1976), "O kulturze i znachorach" (1983) oraz "Dyskusje ze Stanisławem Lemem" (1996). Redaguje dział eseistyki w "Dialogu".

ŹRÓDŁO WYWIADÓW: