Related Posts with Thumbnails

Matczyne rozterki

Podejmowanie decyzji nie jest moją mocną stroną... Analizuję, tworzę w głowie scenariusze, wizje najczarniejsze z kruczoczarnych... Zabezpieczam się wizją najgorszą, żeby potem mile się zaskoczyć, a nie niemile rozczarować. Nie lubię podejmować ryzyka zwłaszcza, gdy dylemat dotyczy moich własnych i prywatnych dzieci. Bo ja jak ja., duża jestem, tyłek ma twardy... ale Vi i Igor, to insza inszość im chciałbym oszczędzić wszelkich przykrości, trudności... Ich dobro stawiam ponad swoje. Kładę na szali moje potrzeby i okazuje się, ze ma matczyna waga ugina się pod ciężarem dzieci... Sama sobie zawyżam sobie poprzeczkę, szukam problemów, gdzie ich nie ma...


I choć wiem, że nie jestem niezastąpiona, że pan tata ma dwie ręce i krzywdy własnym dzieciom nie zrobi, w obliczu choroby moich małych potworów gotowa byłam rzucić wszystkie plany i siedzieć z nimi czekając na ospę, bostonkę, czy inne wirusowe cholerstwo. Kobieca intuicja, matczyne przeczucia w myśl zasady jak nie urok, to sraczka... wiedziałam, że to któraś z tych wirusowych opcji zaatakowała moje dzieci i postawiła pod znakiem zapytania wszystkie moje weekendowe plany. Spakowana, od tygodni podekscytowana, jedną nogą w Warszawie, drugą na ostrym dyżurze... Mąż z politowaniem patrzył jak funduję dzieciom wycieczkę na pogotowie wieczorową porą, lekarz pierwszego kontaktu z politowaniem sugerował, że krostek szukam na siłę...

Wiedziałam, że dzieci zostawiam pod dobra opieką, wiedziałam, że do poniedziałku nic nie zrobię, bo muszę czekać, co "się wykluje", przygotowałam prowiant jak dla wojska, choć u dzieci chorobowy brak apetytu, naszykowałam octenisept, fenistil. leki przeciwgorączkowe i przeciwbólowe... Mamę Makówkę podpytałam o ospę, Hafiję o bostonkę, zrobiłam doktorat z chorób wirusowych u wujka google... Typowa matka...

Czułam się złą, wyrodną, matką, co to myśli tylko o sobie, tyłek do Warszawy wozi, a dzieci w domu chore. Bałam się czy pan tata da sobie radę, chociaż tak naprawdę wiedziałam, że da sobie radę i wiedziałam, że ja nieraz zostawałam sama z dwójką chorych dzieci... Bezsensowna babska logika nakrapiana strachem... idiotycznym przekonaniem o niezastąpioności i masochistyczną saytsfakcją z bycia potrzebną za wszelką cenę.

Szukałam aprobaty, potwierdzenia słuszności decyzji, tłumaczyłam się przed sobą, innymi... No wariatka... Tylko pan tata powtarzał " kobieto wyluzuj". My matki chyba tak mamy... Pojechałam, cały weekend spędziłam przed messengerem czekając, na wieści z domowego frontu od pana taty, dwa razy chciałam bilet przebukowywać, żeby wcześniej wrócić...

Wchodzę wczoraj wieczorem do domu pan tata ogląda z dziećmi bajki, wszyscy uśmiechnięci... Igor biegnie mi na powitanie, Vi mówi: Tęskniłam mamo... ale fajnie było wiesz? Igor jest chory, tata mówi, że ja też. Dlatego wylegiwaliśmy się w łóżku i oglądaliśmy cały dzień bajki! 

Dali radę? Dali, a po co ja traciłam tyle energii na zamartwianie? Po co tworzyłam czarne wizje i męczyłam tatę telefonami kontrolnymi? Nie mam pojęcia... A jak dziś pediatra pochwaliła tatę, za przemywanie krostek octeniseptem, to aż mi się głupio zrobiło... Znacie to? Tez świrujecie, gdy macie zostawić dzieci "same"?

0 komentarze :