Terapia lasem pachnąca
Kocham spacery po lesie... ale jako dziecko, nie byłam taka entuzjastyczna. Może dlatego, że nie bywałam w lesie rekreacyjnie... tylko w jakimś celu. Niestety najczęściej było to zbieranie jagód, którego do tej pory nie dzierżę. Człowiek się musi nakucać, nazbierać... a i tak wypełnienie kanki na mleko po brzegi drobniutkimi granatowymi koralikami, to syzyfowa praca... Wczoraj zastanawiałam się, czy nie narzucam moim dzieciom umiłowania lasu... bo Vi zawsze w połowie drogi bolą nóżki i pyta: kiedy wracamy? Igor nie jest chustowy wcale, z wózkiem do lasu słabo... Ale moje wątpliwości rozwiał postój na leśnej polance... Igor był kwintesencją radości. Z wielkim uśmiechem na ustach zbierał patyki, szyszki, przerzucał ściółkę... spojrzał na las z innej perspektywy... poczuł go, chłonął... sprawdził organoleptycznie:) Dziecięca radość z rzeczy małych. Więc nie nie narzucam, próbuje zarazić entuzjazmem, pokazać, jaki spokój można odnaleźć w ciszy, szumie drzew. Odetchnąć pełną piersią, zebrać myśli... po za tym 5 minut aktywności na świeżym powietrzu wystarczy, by odczuwalnie poprawić nasze samopoczucie psychiczne i fizyczne... Gdy zabieram dzieci do lasu zawsze liczę na to, że dotlenia się, zmęczą ( przynajmniej Vi) i będą lepiej spały. Zieleń przyrody działa uspokajająco, przywraca nam wewnętrzną równowagę,
likwiduje napięcia, zawsze się śmieję, że jest lekiem na różne dolegliwości tańszym niż wizyta w aptece, czy sesja u psychoterapeuty:) A najważniejsze, że to nasz czas, bez dystraktorów, dużo z Vi rozmawiamy podczas takich spacerów... a czasem po prostu razem milczymy... dzielimy chwilę.